Skip to main content

Sprostowanie i nie tylko

portret użytkownika Jacek Łukasik

Do mojego poprzedniego artykułu wkradł się pewien błąd za który przepraszam i prostuję. Atak Niemiec na Francję miał miejsce oczywiście w 1940, a nie 1941 r.
Ale wracam do „Widomości Polskich” i Karola Zbyszewskiego.
W pierwszej z emigracyjnych odsłon tygodnika „Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie”, czyli parysko-londyńskiej, opublikowano opowiadania autorstwa Karola Zbyszewskiego z cyklu „Żołnierze, których znam”. A dokładniej, ukazały się one w edycji londyńskiej (lata 1940 – 1942). Na cykl składały się cztery opowiadania, czyli „Warszawiak” (ostatni numer w 1940 r.), „Poleszuk” (1941 r.) oraz „Podhalanin” i „Sandomierzanin” (odpowiednio luty i maj 1942 r.).
W oryginalnym tekście opowiadań uwspółcześniono ortografię, składnię oraz stylistykę. Ponadto dodano linki oraz przypisy w nawiasach kwadratowych.
ANDOMIERZANIN

Niedziela popołudniu, wszyscy się gdzieś rozleźli, pusto, nudno i cicho jest na naszej żołnierskiej sali. Służbowy śpi w jednym kącie, ja leżę na swoim barłogu i czytam gazety, a czterdziestoletni Mateusz siedzi obok, wtulił twarz w dłonie i wzdycha: - Czy ja sobie jeszcze kiedy popalę w kotle...
https://kujawsko-pomorskie.pl/wp-content/uploads/2017/11/wojsko_polskie_...

Współpraca z maszynami jest dziedziczna w rodzinie Mateusza. Jego dziad był pierwszym chłopem we wsi, który miał zegarek; jego ojciec pojechał do Ameryki i tam dostał pracę w fabryce: miał obserwować szklaną rurkę, w której krążyła rtęć; gdy rtęć przekraczała czerwoną kreskę, ojciec Mateusza naciskał dzwonek, wtedy przychodził jakiś pan, manipulował dwiema korbami, i rtęć powoli opadała. Tak patrzał na tę rurkę przez dwanaście lat, po czym wrócił do kraju. Jedyna rzecz, która go martwiła, to że nigdy się nie dowiedział co znaczyła ta rurka, ta kreska i te korby. Przez pierwsze sześć lat nie umiał po angielsku i nie mógł się zapytać, przez następne sześć się wstydził i nie znalazł okazji.
Mateusz zawsze marzył żeby pójść do fabryki. Bo co z tego, że ziemia w Sandomierskiem doskonała, kiedy ma się jej tylko dwie morgi? Nawet urobić się porządnie nie było na czym. Żona w jednej chustczynie, dzieci mizerne, bieda w chacie - a rzucić wszystko i do miasta, do fabryki iść - strach. I tak wśród złocistych pól ropiała ta rodzina jak nieleczony czyrak na ciele hożej dziewczyny. W 1937 r. stała się rzecz nie do wiary: fabryka przyszła do Mateusza! Któregoś dnia wpadł do chaty cały podniecony:
- Magda, jenżeniery chodzą za górką, cosik przymierzają, kalkulują...mówią, że będą wielką fabrykę stawiać...
-Iiii, kościół w Chotomowie zaczęty jeszcze przed wojną, a wieża dotąd niewykończona, bo nie ma pieniędzy. Komin fabryczny przecie wyższy od dzwonnicy - nim ta na niego uzbierają, nim go do polowy wybudują, to już nas nie będzie na tym świecie.
- Hmm, niby racja.
[nie udało mi się zlokalizować miejscowości (wsi) o nazwie Chotomów w okolicy Sandomierza]
Śladu racji nie było. Na klepisko posypane ziarnem ptaki się tak szybko nie zlatują jak teraz ludzie ściągnęli na pola za pagórkiem. Zawrzała robota: tu rowy pod fundamenta kopią, tam cegłę zwożą, ówdzie pale wbijają, tędy bocznicę kolejową prowadzą. A wśród wszystkich uwija się Mateusz. Łopatą dziabnąć, zagrzęzły wóz podeprzeć, słupy wbijać - wszędzie Mateusz pierwszy. Spocony, rozlatany, niezmordowany. Jeszcze krzaki rosły pośrodku, gdy zaczęto, z obu końców naraz, wznosić ścianę stumetrowej hali. Robotą kierował młody, zawsze rozczochrany i wesoły inżynierek. Interesujący się wszystkim Mateusz popatrzył raz i drugi, z jednego końca i z drugiego, po czym pobiegł do rozczochranego młodzieńca.
- Panie jenżynierze, ściany się nie zejdą! Dobrze widziałem, trzaby tę ciut-ciut w prawo wziąć. Niech pan murarzom każe zaraz kapeczkę k sobie nawrócić, bo inaczej będzie pan jenżynier miał przykrości.
- A czy pan ma krowę, panie Mateuszu?
- No jakże! Przeciem gospodarz!
- To załóżmy się: ja stawiam mój motocykl przeciw pańskiej krowie, że bez żadnych zmian ściany się zejdą cegła w cegłę, dokładnie jak dwaj pijacy w karczmie.
- Motocykl pana jenżyniera mi niepotrzebny, ale możemy.
„Dobrze obliczył rozczochraniec, ściany zbiegły się tak, że i na paznokieć nie chybiły. Krowa naturalnie została przy Mateuszu, ale odtąd zdobyła sławę. Coraz to któryś inżynier proponował:
- Założy się pan ze mną, panie Mateuszu, o swą krowę, że tym oto jednym małym palcem podniosę tę maszynę? A maszyna wielka jak smok, dwudziestu ludzi rady by jej nie dało.
- Niech stracę stworzenie! Zakładam się, to niemożliwe.
Pssstryk! Inżynierek nacisnął palcem guzik, zawarczał dźwig, i maszyna frunęła w górę niczym samolot. Wszyscy się śmieją, a Mateusz najgłośniej.
Inny inżynier odciąga go kiedyś na bok i mówi:
- Widzi pn ten pusty plac, panie Mateuszu?
- Ano widzę.
- Jutro zaczynamy tu komin fabryczny budować. Patrz pan: w palcach - nic, w rękawach - nic, naokoło - nic, pucu nie ma. Jak pan myśli, kiedy komin będzie gotów?
Chciał Mateusz krzyknąć: "Za piętnaście lat! ", lecz się pomiarkował, że tu ciągle cuda się dzieją, więc odparł:
- Za pół roku może ta i będzie.
- A ja twierdzę, że za osiem dni chmury już będą o szczyt komina zawadzały.
Rozgniewało Mateusza, że takiego wariata zeń inżynier struga, więc burknął:
- Wiem żeśta chybcy w robocie, ale i to wiem, że wieży kościoła w Chotomowie od dwudziestu pięciu lat skończyć nie mogą. W osiem dni to i diabeł nie poradzi.
- No to stoi zakład, Jak zwykle - o krowę ?
- Dobra.
Tym razem Mateusz był już pewien wygranej. Cóż kiedy te młodziaki - inżyniery okazały się obrotniejsze i od księdza i od diabła. Choć deszcz lał przez dwie doby - na ósmy dzień komin był gotów. Chwiał się niby trochę od wiatru, lecz stał wysoki i gładki jak świeca na ołtarzu. Majstry zaś tak się rozpędziły, że do końca miesiąca dodali mu jeszcze trójkę braci - kominów. W tej smutnej, ciemnej sali żołnierskiej Mateusz się uśmiecha na wspomnienie inżynierów. Jakież przyjemne to były chłopaki! Cały dzień się kręcą, liczą, przymierzają, wszędzie ich pełno, a wieczorem jeszcze im mało ruchu - piłkę przynoszą i nogami ją kopią jak dzieciaki. Czasem skaczą sobie do oczu, krzycząc:
- Co wy tam matoły z lwowskiej politechniki wiecie?
- Zawsze więcej niż wy, flejtuchy z tej zasmarkanej warszawskiej freblówki.
Nastroszą się, naburmuszą jak wróble, wygląda, że zaraz wyciągną swe suwaki by się po łbach grzać, przybiega stary, naczelny inżynier i woła:
- Panowie taż o co się kłócicie? Taż niema o co! I co! I jedni i drudzy nic nie umiecie. Ot, u nas na ryskiej politechnice to rzeczywiście uczono. Rozchodzą się wszyscy, mrucząc, a nazajutrz już są znów w najlepszej zgodzie.

Bywało, do chaty Mateusza przychodzi z tuzin inżynierów, takich co to z nim różne zakłady powygrywali i śpiewają chórem:
Chcemy mleka od swej krowy!
Krowo nasza, mleka daj!
Opróżnią skopki i garnki, Magdzie psot narobią, całą wieś rozweselą, wszystkie dzieci potem kwękają na rozwolnienie od cukierków. Lecz istotnym więzem między Mateuszem i inżynierami były nie ich figle, nie krowa nawet - ale wspólna miłość do fabryki. Śnieg, deszcz czy skwar - ona pęczniała niepowstrzymanie. Pięły się mury coraz wyżej, kominy tryskały w niebo jak fontanny, piasek poryły wybetonowane kanały, jak w ogrodzie przez noc wyrasta kwiat, tak tu co dnia przybywała nowa budowa. I wszystko szło błyskawicznie jak w kinie, precyzyjnie jak w zegarku. Ledwie pociąg podwiezie wielkie paki - już je zdejmują, do wielkich hal taszczą. Jeszcze na dachu klepią cieśle, a wewnątrz mechanicy już maszyny montują. Zapach smaru wyparł zapach świeżego wapna, pierwszy warkot maszyn zagłuszył ostatni stukot kielni. W rok niespełna po zaczęciu jej budowy, fabryka ruszyła.
- Psiakita, - mówili gospodarze, źrebak tak prędko nie wyrośnie jak ta fabryka!
Mateusz został palaczem w kotłowni. A jego dwie morgi, choć nie tuptał teraz na nich całymi dniami jak dawniej, nie miewały się przez to ani trochę gorzej. Zboże szumiało bujnie jak uprzednio. W chacie co za zmiany! Garnki nowe, na łóżku stos poduszek pod sufit i kołdra atłasowa, dzieci obute, na komodzie patefon. W kościele ludzie się nie poznawali: kobiety zamiast chust miały na głowach kapelusze, gospodarze z krawatami, dziewczyny w cienkich pończochach. Namnożyło się we wsi rowerów, a śmiechu słyszało się więcej w ciągu jednego dnia, niż wcześniej przez rok. W niedzielę po południu, Mateusz z żoną chodzili na pagórek, siadali na pniakach i długo patrzyli na fabrykę.
- Magda! pamiętasz jak wieprzak nam uciekł i trzy dni po krzakach go szukaliśmy?
- Pewnie, że pamiętam. Spłakałam się wtedy z żałości.
- A teraz, widzisz, w tem miejscu stoi hala obrabiarek. Ha, ha, ha, ha...
- Hi, hi, hi, hj...
Potem znów ona go w bok trąca:
- Mateusz! Pamiętasz jakeś mnie pierwszy raz wycałował i pod chojakiem przydusił ?
- No pewnie, portki sem wtedy o korzeń rozdarł.
- A dyć teraz, patrzaj, komin wielgachny w tem miejscu akurat stoi. Hi, hi, hi, hi...
Kochał Mateusz tę fabrykę, która mu przyniosła pracę, dobrobyt, szczęście. Lecz Polak nie może być szczęśliwy dłużej niż przez rok. Dokładnie w rok po ruszeniu fabryki wybuchła wojna.
- Zaledwie, my robotnicy, - opowiada Mateusz, - zdążyliśmy uchwalić 12-godzinny dzień pracy, bez żadnej za to dodatkowej zapłaty - już w ogóle przestaliśmy pracować Czołgi niemieckie przeleciały przez naszą wieś, i było po wszystkiem.

Aby nie widzieć przebrzydłych Szwabów, Mateusz przez miesiąc nie wychodził z obejścia. Któregoś dnia usłyszał, że Niemcy mają na nowo uruchomić fabrykę. "Mego kotła nie dostaniecie !" - postanowił i poszedł szeptać ze swą siostrzenicą Marysią, najtęższą siłą seksualną w okolicy. Tegoż wieczora żołdak niemiecki, stojący na warcie przed fabryką, był przyjemnie zdziwiony gdy jasnowłosa dziewczyna nie uciekła wzorem innych, lecz ochoczo reagowała na jego zaczepki. Patriotyczna Marysia przez bitą godzinę tak go zajęła ożywionym flirtem, że o świecie Bożym zapomniał. Tymczasem Mateusz wśliznął się do kotłowni. Stały rzędem ogromne banie, nieco zakurzone, lecz zawsze potężne i majestatyczne. "Serce fabryki!" - jak mawiał naczelny mechanik. Była w nich woda - tak jak ją zostawili palacze ostatniego dnia pracy. Węgiel i suche drewienka leżały opodal. Szybko, wprawnie, Mateusz otworzył swój kocioł i rozpalił ogień. Potem uczynił to samo jeszcze w dwóch innych. Sprawdził na przyrządach, że temperatura wody prędko wzrasta, spojrzał ostatni raz na swój ukochany "Babcoock and 'Wilcox" i prysnął za drzwi. Inżynierowie pouczali go tyle razy: przed rozpaleniem kotła, pierwsza rzecz - wypuścić wodę, nalać swieżej. Stara woda jest przegotowana, osiągnie wrzenie nie przy normalnych 100 C, ale dopiero przy jakichś 113 C. Rozsadzi kocioł jak skorupkę od jaja i jeszcze pół fabryki na dodatek. Wszystko się stało jak przepowiedzieli. Z pagórka Mateusz im Marysia usłyszeli głuchy huk, ujrzeli jak dach fabryki podniósł się na sekundę i zaraz opadł z powrotem.
[Nie dogrzebałem się info, o jaką fabrykę chodziło. W II RP centralnym ośrodkiem COP-u miał być Sandomierz, z tego powodu budowano zakłady na linii Sanu i po zachodniej stronie Wisły]

Nazajutrz zaczęły się represje. Dwóch pastuszków, przechodzących koło fabryki, schwytali Niemcy. Chłopcy nie mieli, oczywiście, żadnego związku ze sprawą, ale że byli akurat pod ręką, więc ich powieszono na głównej bramie. Potem Szwaby skonfiskowały wszystkie kury we wsi, potem wrzucili kilka kobiet do studni, potem zaczęli rozwalać chaty: co dzień wymyślali nową karę, lecz wszystkiego im było mało i tropili prawdziwego sprawcę wybuchu.
- Uciekajcie, somsiedzie! - radzono powszechnie Mateuszowi.
No i uciekł do Rumunii. Siedział po więzieniach, po różnych obozach, przerzucano go jak worek mąki przez granice, z państwa do państwa. On, który dawniej bał się opuścić swą wioskę, ruszyć w inną część Polski - teraz nagle przemierzył Rumunię, Jugosławię, Grecję, Francję. Kraje przesuwały się przed nim jak przerzucane fotografie. Wielka Brytania oszołomiła go do reszty.
- Co tu kominów fabrycznych, - dziwi się Mateusz, - tyle co u nas kłosów na polu! Jak zobaczyłem te chmary, zaraz pomyślałem, że to musi być diabelnie bogaty kraj. I rzeczywiście - przez półtora roku nie widziałem nikogo coby boso chodził. Małe dzieci nawet - a już w trzewikach!

Spotkał Mateusza na ulicy w Glasgow jakiś pan i zaciągnął do siebie do domu. Cała rodzina siedziała w salonie, dano mu "cup of tea" i wnet nastawiono antyczny, z wielką trąbą, gramofon. Zgrzyt, gwizd, trzask, wszyscy słuchali piskliwego rzępolenia w nabożnem skupieniu. Gdy płyta się skończyła, wykrzyknęli chórem:
- Very nice! To gramofon z 1908 roku, a ciągle działa. Dobry, co?
- Oh yes, very, very! - przytaknął Mateusz.
Spojrzeli nań z uznaniem i wnet puścili stare pudło znowu w ruch. Nowy skowyt i nowe zgodne okrzyki - Marvellous! Ma 33 lata a gra jakby wczoraj kupiony!

Tak trwało przez trzy godziny, poczem pan domu stwierdził, że już późno i pora iść spać. Nie zamieniwszy słowa w ciągu wieczora, nie dowiedziawszy się nawet jak się nazywają gospodarze - opuścił Mateusz gościnną rodzinę.
- U nas ludzieby się wstydzili mieć taki gruchot, - rozważał, - za nic w świecie nikomu by go nie pokazali, a tu oni właśnie się tem pysznią - że stary!

Kiedy to samo było w fabryce, którą zwiedził Mateusz. Stanąl w zachwycie przed lśniącą szlifierką, która furkotała od szalonego tempa.
- 60 000 obrotów na minutę':" objaśnił majster i pociągnął go zaraz do sąsiedniej, zardzewiałej i klekoczącej maszyny. Obsługujący ją siwy robotnik rzekł z dumą: - 73 lata!
- Co? Pan ma 73 lata? - zdziwił się Mateusz.
- Nie, ja mam tylko 58, szlifierka ma 73 lata, mój ojciec jeszcze na niej pracował!
- A ile obrotów robi na minutę?
- 200, o ile stal nie jest za twarda.

I majster i siwy robotnik byli zgorszeni, że Mateusz więcej się interesuje nową, szybką maszyną. Lecz podczas tejże wizyty Mateusza zaskoczyło coś jeszcze więcej. Oto poła fartucha jednego z robotników dostała się w tryby zębatej maszyny. Na jego przeraźliwy krzyk doskoczył majster i przerzucił lewar na wsteczny ruch. Z gruchotem trzasnęły tryby, maszyna zaharczała ale zatrzymała się od razu. Przyszli pracownicy z innych hal, poinformowali się co zaszło.
- Aaoo! Well, well, very good! - rozległo się ogólnie.
- Co? maszyna w porządku? - zapytał Mateusz.
Spojrzeli nań jak na idiotę.
- Do diabła z maszyną, pewnie jest w drzazgach, ale co to ma do rzeczy? Grunt, że człowiekowi nic się nie stało, ani zadraśnięty...

Przypomniał sobie Mateusz jak to kiedyś w Polsce, w ukochanej fabryce, wyładowywali bardzo drogą, precyzyjną maszynę.
- Ostrożnie, na miłość boską ostrożnie! - upominał inżynier.
Pękł łańcuch, i cenna maszyna rąbnęła o ziemię, przygniatając nogę jednego z robotników. Zbiegli się zewsząd ludzie, rozległy się okrzyki:
- Czy cała ?
- Czy się nie połamała ?
I wreszcie gromkie kojące oświadczenie inżyniera:
- Chwała Bogu, maszynie nic się nie stało, jest nieuszkodzona!
Dopiero wszyscy się uspokoili i zajęli robotnikiem. Nie mógł stąpnąć.
- Głupstwo - pocieszono go zaraz, najwyżej noga złamana, wyleczy się...

Rozprawiano u nas raz w kompanii kto co chciałby zobaczyć w Anglii. Padały różne propozycje:
- Mecz Arsenalu !
- Posiedzenie parlamentu
- Łokieć prawdziwej kiełbasy!
- Derby !
- Całą flotę w kupie !
- Pijanego lorda !
- Skarbiec Banku Angielskiego

A Mateusz rzekł bez namysłu:
- Ja bym chciał koniecznie zobaczyć fabrykę "Babcook and Wilcox". Tam pewnie mają kotły podobne do tego mojego w Polsce.
[w Wielkiej Brytanii fabryka amerykańskiego koncernu Babcock & Wilcox Enterprises, Inc. mieściła się w Dumbarton, na terenie zachodniej Szkocji].
PODHALANIN

W polu Walek ogląda się za każdym królikiem, tak jak ja w Edynburgu za każdą dziewczyną. W luna-parku w Perth był niemożliwy: wystrzelał cały swój jednofuntowy żołd, ograbił budy z lusterek, wazonów, lalek i gipsowych kaczek, musiałem potem ciągnąć połowę tych trofeów i płacić za niego autobus.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Perth_(Szkocja)
- Gdzieś ty się tak nauczył? -pytałem- musiałeś chyba strzelać w cywilu?
- A pewnie! Do ziandarmów!

Przymyka oczy Walek, twarz mu się rozjaśnia, i wspomina:
- Wyszedł se człowiek pod wieczór z domu i hajda - w góry. Biegnę se szparko dolinami, bez hale, skaczę przez potoki, ścieżynkami, nad urwiskiem pnę się wciąż wyżej i wyżej. Zaś wreszcie, dobrze po północku, zdybię wielki głaz, jama pod nim skalista, a w tej jamie moja strzelba w słomę l pakuły owinięta. Wyciągam kochanią, obchucham, pogłaszczę, załaduję - i dalej, jeszcze wyżej na stanowisko.

"Przycupnę za krzakiem, nad jarem głębokim; mgły opadają, zza szczytów tryska światło, promienie jak igły prują niebo, słońce gramoli się aż skądziś het - z Hameryki. Ziąb lodowaty, ale mnie gorąco; krew bije w skroniach, bo - zdaje się widzę - koziołek sunie tamtą stroną. jaru. Zmarzł bidusia pewnie w nocy, skostniał, bo skika strasznie niezgrabnie, ociężale. Patrzy w górę, chce mu się na szczyt, prędzej w słonku się ogrzać. Jeszcze hopsnął przez jeden kamień, jeszcze przez drugi, znów przystanął, wyciągnął cały, zadarł głowę do słonka. A tu ja zza mego krzaka - bbbaaahhh..... "Ej, poszedł huk na wszystkie góry! Aż granity zadrżały. Ale koziołek leży! Dosko:czę ja doń piorunem, na plecy wzwalam i co tchu w piersiach z powrotem do mej jamy pod głazem lecę. Ciężko bardzo,. pot kapie z twarzy, a krew z koziołka, nogi o kamienie się plączą, w głowie kołacze ciągle myśI: "Usłyszały zapowietrzone strażaki - czy nie? Gonią - czy nie?".
- Noi co? Bywało że cię dopędzili ?
- Parę razy się zdarzyło. Jakieś młodziaki ziandarmy, głupki co krzyczą: "Stój! stój!". Ja, ze strzelbą będę stać? Wygarnąłem do takiego, postrzeliłem trochę i tyle. Stary, cwany ziandarm to nie podchodzi, śledzi ino zdala, czeka aż strzelbę nazad schowam, nocką koziołka do wsi taszczę. Wtedy na lnnie bezbronnego napada i wtedy, jeśli mnie nogi nie uratują, to mnie ma.

Od czasu do czasu, tu i ówdzie, posiedział Walek w więzieniu. Oh, w każdym razie nic poważnego - całego sezonu myśliwskiego nigdy nie stracił. Ale nie zawsze był z Rzecząpospolitą na bakier; raz współpracował z rządem - i to nadzwyczaj udatnie. Sprawa się tak miała. Przylazł kiedyś z Czech na polską stronę niedźwiedź. Stary, znudzony. Jak ten zgrzybiały emigrant co wraca ze Stanów Zjednoczonych, by w kraju życia dokonać - tak niedźwiedź szukła w Polsce tylko ciszy i spokoju. Grubo się zawiódł.

Wojewoda, starostowie, nadleśniczy wnet skombinowali, że to świetna okazja do popisu; uradzili, że trzeba będzie urządzić polowanie reprezentacyjne i sprawić by Prezydent tego niedźwiedzia zabił. Polecili gajowym wytresować zwierzę. Ci - naturalnie - jako urzędnicy państwowi, okazali się za tępi, nic im nie wychodziło. Wtedy uproszono Walka. Pół roku uczył bydlaka: jedzenie kładł mu stale w jedno miejsce, kamień świeżym miodem smarował, miskę z mlekiem podtykał. Sam godzinami stał tam z flintą by go do widoku myśliwego przyzwyczaić. Można było tego niedźwiedzia kijem zatłuc, bo do człowieka jak pies podchodził i po kieszeniach mu szperał czy cukru niema. Gdy zaczęto się już obawiać, że z przejedzenia zdechnie - zaproszono Prezydenta. Naopowiadano mu, że to straszny zwierz, dano ochronę potężną, wybudowano szałas-fortecę. No i oczywiście poczciwy, tłusty niedźwiedź przyczłapał na stanowisko, prosto pod strzał, jak do restauracji. Co to było potem zachwytów, powinszowań, opisów, fotografii Prezydenta z nogą na głowie niedźwiedzia! Sypnęły się medale, chciano dać jeden i Walkowi, ale odmówił, prosząc o gotówkę.

- Wiesz, - mówi mi, - tyle zwierząt, tyle ludzi zabiłem i jedynie za tego misia mam wyrzuty sumienia. Wstyd mi żem łakomego staruszka tak oszukał, zdradził. To było niehonorowe z mej strony.

Walek odbył całą kampanię wrześniową i on - wyborowy strzelec - nie zabił ani jednego Niemca. Nic miał okazji. Piechoty szwabskiej nie widział w ogóle, wciąż tylko czołgi i samoloty. Pukał z karabinu, ale co to dla tych wrednych maszyn znaczyło? Jakby kto z rogatki do słonia walił. [rogatka - tj. proca]

Oddział wytłuczono, wojna się skończyła. Walek cisnął karabin do stawu, przebrał się na cywila i wrócił do swej zaszytej w górach wioski. Zwołał chłopaków, umyślili wojnę dalej prowadzić. Niedaleko ich wioski, w głębokim parowie, wiła się wąska drożyna.. Tą drogą jeździli Niemcy. Walek ze swą bandą zaczajał się na krawędziach parowu - w rozsypce, jeden od drugiego co kilka kroków, każdy z kamieniami pod ręką. Gdy jechał samochód - nie dawali znaku życia. Za to gdy samotny motocyklista - prażyli weń kamieniami ile sił. Zawsze któryś trafił, Szwaba z motoru zwalił. Wtedy wszyscy zbiegali na dół i kozikami go wykańczali. Potem ścierwo i motor zakopywali w lesie, oczyszczali drogę z kamieni i - czekali na następnego. Tak w ciągu dziesięciu dni, cichutko, bez szumu, sprzątnęli 7 Niemców. Było całkiem przyjemnie. Lecz nagle przyszedł karny oddział SS-manów. Z każdej chaty, wywlekli jedną osobę - kobietę, mężczyznę, dziecko - kogo dopadli w izbie, rozstrzelali wszystkich na drodze w pośrodku wsi. 93 trupy legły w piachu. Zebrały się tedy wieczorem gospodarze i rzekły do chłopaków : - Dosyć tych błazeństw! Za 7 parszywych Niemców tracić 93 dobrych Polaków, to nie interes. Albo będzieta siedzieć spokojnie, albo się wynośta ze wsi!

Patrzeć bezczynnie na panoszących się Szwabów? Oo, niedoczekanie ich! Tejże nocy jeszcze Walek przeszedł granicę słowacką.
- Co to jest, - zastanawia się, - że strażniki na całym świecie jednakowo są głupie? Na ten sam kawał wszędzie tak samo się nabierają. Daj mi noc, las i kurę, a nie ma granicy, której nie przekroczę.

Walkowy przepis paszportowy jest następujący. Bierze się (bez pozwolenia) od chłopa kurę i idzie z nią w nocy do lasu, przez który biegnie granica. Omotuje się kurze mocno dziób (dobrze przybić go gwoździ-kiem}, uwiązuje się ją za jedną nogę do krzaka niedaleko pilnującego strażnika, wreszcie na pożegnanie wciska się jej pluskiewkę w kuper. Kura się szarpie, miota godzinami, bo taka już jej niecierpliwa natura. Strażnik naturalnie słyszy ten szum, sterczy jak zahipnotyzowany, wybałusza oczy, gubi się w domysłach. Bałwan będzie tam tkwił do rana, a podróżnik tymczasem przechodzi opodal najspokojniej. Tym prostym systemem Walek przeszedł z Polski do Słowacji, ze Słowacji - przez omyłkę - do Rumunii, z Rumunii na Węgry, z Węgier do Jugosławii, stamtąd do Włoch, wreszcie z Włoch do Francji.

- Gdzie pana paszport? - wołali zdumieni Francuzi, gdy się im zameldował w policji.
- Niestety, nie mogę go pokazać, wszystkie sześć kur zostały po drodze! - odpowiedział przez tłumacza. Uznali go za wariata i odesłali do Coëtquidan.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Camp_de_Co%C3%ABtquidan

Francja, zdaniem Walka, jest mało podobna do Polski. Wiele rzeczy trzeba tam robić po francusku, np. łapać zające. Królika pojmać, to prosta rzecz: zastawia się na ścieżce pętlę z drutu, królik przychodzi, wkłada głowę, pociągnie raz, drugi - gotów! No to tak jak w Polsce. Natomiast zając, schwytany w pętlę umocowaną do ziemi, zaczyna piszczeć na całą okolicę i robi alarm niczym na nalot. Zawsze jakiś bamber usłyszy, przybiegnie, zająca weźmie sobie, a na tego, co się namęczył i sidła sklecił - jeszcze z pałą czeka. Trzeba zatem inaczej. Drugi koniec drutu przywiązuje się do środka sporego kija. Wsadziwszy łeb w pętlę, zając zaczyna ciągnąć, wlecze kij za sobą. A zając, gdy się może ruszać, nie piszczy. Żywopłotów, barier wszędzie pełno, zając dobrnie do pierwszego, sam przelezie - lecz kij ugrzęźnie. Człowiek potrzebujący zająca przychodzi potem o świcie i zastaje go siedzącego pod żywopłotem bardzo niezadowolonego, ale milczącego. O to tylko chodziło . Przy bezkresnych polskich polach nawet kulawego zająca nigdy by się "na kija" nie schwytało. Można jedynie "na palika". A że tam gardło sobie zdziera i wrzawę podnosi - cóż to szkodzi i tak nikt nie usłyszy.

Pierwszy kontakt Walka z Anglikami nastąpił na statku - w drodze do Anglii, po klęsce Francji. Zadziwili go od razu i nie przestali dziwić dotychczas.
Statek był przepełniony uchodźcami. Jakieś paniusie z twarzami nieboszczyków, kwiczące dzieci, oniemiali wojskowi. "Do diabła, - pomyślał Walek, - to niegrzecznie przyjeżdżać do obcego kraju z minami jak na pogrzeb; Angliki się obrażą i powiedzą że Polacy są bez 'żadnego wychowania. Trzeba, publikę trochę rozweselić !"

Mnóstwo mew kręciło się za rufą statku. Krzykliwe, żarłoczne tałatajstwo. Walek znalazł na dole, w kabinie załogi, wędkę; odczepił sznurek z włosia; następnie zręcznym ruchem wyciągnął jednej pani szpilkę z włosów, skręcił ją na haczyk; wreszcie z kuchni ucapił kawałek mięsa. Sukces starannie przygotowanej akcji był zupełny: gdy Walek rzucił w powietrze mięso nadziane na haczyk - jedna mewa runęła nań jak kamień, połknęła momentalnie. Widok wielkiego ptaszyska, trzepocącego się rozpaczliwie na sznurku, jego wrzaski i dzikie wykrygasy powinny były rozśmieszyć do łez nawet ludzi jadących po raz pierwszy w życiu do Anglii. Tymczasem do Walka przypadło kilku marynarzy, i choć nie zrozumiał ani słowa z ich szwargotu, dzięki wrodzonej intuicji skombinował, że zamiast mu winszować, miotają nań przekleństwa. Stara Angielka wygrażała mu parasolką i wskazywała na niebo.
"Wariatka, - pomyślał Walek, - boi się samolotów i wyobraża sobie że mewa ściągnle je swym piskiem".

Skoro się okazało, że stara dama lęka się nie samolotów, ale gniewu Bożego - zdumienie Walka jeszcze wzrosło. "Jest wojna, miliony ludzi ginie, Pan Bóg się tym nic nie przejmuje, a ona sądzi, że tu z powodu jednej głupiej mewy będzie się denerwować. No, no... trochę trzaśnięta osoba!".

Takich trzaśniętych poznał Walek w Szkocji więcej. Raz, w słoneczny dzień, niedaleko swego obozu, leżał na trawle, przyglądając się z zainteresowaniem scenie naprzeciw: pośrodku wartkiej rzeczki, w gumowych butach po kolana, stał Szkot z wędką i najwyraźniej usiłował łowić pstrągi. Zwijał i rozwijał sznur, zarzucał i wyciągał, zmieniał przynętę; ciężko pracował przez cztery godziny - i nic! żeby choć żabę złapał, ale nie, kompletnie - nic!

"Trza mu pomóc, - zdecydował zawsze uczynny Walek, - bo jak bldak wrócl z pustym wiadrem do domu, to go zona lunle patelnią przez łeb i superu nie da!": Zatem rozzuł się, zakasał spodnIe i wlazł do wody. Jak powszechnie wiadomo, pstrąg jest arcyskromnem stworzeniem, nie podejrzewającym zgoła, że komuś może na nim zależeć. Lubi głębsze wyżłobienia, gdzie spędza czas na trykaniu nosem o kamienie. Choć szalenie zwinny i mistrz w skoku wzwyż, nie ucieka gdy do jego dziury wsuwa się dłoń ludzka; przypuszcza, że ta dłoń chce sobie również popukać w głazy, więc nie zwraca na nią uwagi. Toteż rutynowanemu rybakowi pojmanie paru pstrąga gołymi rękami nie zajmuje więcej czasu niż zawodowemu mnichowi odmamrotanie kilku pacierzy. Po dziesięciu minutach Walek już podawał Szkotowi trzy spore pstrągi, mówiąc swym najlepszym akcentem: - Pliiiz mister! Szkot wziął pstrągi, warknął:. "No correct !" i rzucił je z powrotem do rzeki. Ani spojrzawszy na Walka, dalej manipulował swą wędką.

W Polsce biednym ludziom nie wolno było w ogóle zabijać zwierząt. To Walek rozumiał i wiedział jak obchodzić. W Anglii natomiast ciągle wyrasta kwestia prawidłowego i nieprawidłowego zabijania. Jakby ukatrupionemu stworzeniu nie było wszystko jedno?

Walek bardzo się zaprzyjaźnił z Johnem, członkiem "Home Guard". Którejś niedzieli wracali sobie razem pobożnie z "pub''-u. Nagle ujrzeli bażanta siedzącego nad rowem i bezmyślnie zagapionego we własny ogon!
- Łubudu! - rzekł home guardzista, który zrobił znaczne postępy w języku polskim, i wręczył Walkowi swój karabin. Huknął strzał, bażant fajtnął kozła, przyjaciele podnieśli go z tryumfem. Niestety, świadkiem tego wyczynu był inspektor drogowy. Brzydki skarżypyta wnet doniósł policji, John i Walek stanęli przed sądem. Nieufny sędzia nie dał wiary ich zapewnieniom , że kropnęli do bażanta, bo go brali za podstępnie przebranego spadochroniarza niemieckiego. Skazał ich na 5 funtów grzywny, objaśniając zarazem:
- Zapłacilibyście tylko 10 szylingów, ale za to że strzelaliście do siedzącego bażanta- co było absolutnie incorrect - podwyższam wam karę dziesięciokrotnie!

Wracając z tej rozprawy, zadumany Walek rozważał na głos:
- Zabić Niemca nie jest wcale trudniej niż bażanta; ale tu - w Anglii - tego nie zrobię; po pierwsze, bo Niemców tutaj niema, a po drugie, bo na pewno zaraz ukaraliby mnie za nieprawidłowość. Wyśledziliby, że Niemiec leżał, że nie miał naboi - a ja mu swoich nie pożyczyłem, że strzeliłem za prędko... No i znowu 5 funtów kary murowane.
- Ci Anglicy będą musieli diabelnie się namęczyć aby wygrać wojnę prawidłowo!

Pewna Szkotka zapytała kiedyś Walka:
- Czy duża jest różnica między Wielką Brytanią i Polską?
- No jakżeż - odparł - kolosalna. W Anglii wszystkie psy są tłuste, a w Polsce chude jak szkielety.
- Ach, Boże, - wykrzyknęła Szkotka, - dlaczegóż ich nie karmicie? To u nas jest tysiąc razy lepiej, chyba tu zostaniesz po wojnie?

Pokręcił głową Walek: - Wiesz, słyszałem jak tu mówiono o tych MacCormickach: "To bardzo źli ludzie, oni nawet swojemu kotu mleka nie dają, i biedaczysko głodne chodzi". A u mnie we wsi mówiono o Maćkowskich: "To naprawdę źli ludzie, oni swego kota ciągle mlekiem poją, a. tyle dziecisków po wsi głodnych chodzi". Bieda i bogactwo - to istotna różnica między Polską i Anglią. Ale ja jednak wrócę, ja tak tęsknię za tym krajem chudego psa.

************

Jacek Łukasik

30 października 2024

0
Nikt jeszcze nie ocenił tej publikacji. Bądź pierwszy
Twoja ocena: Brak