Na wstępie wprowadzenie.
Wydawane na emigracji „Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie” były kontynuacją przedwojennego tygodnika „Wiadomości Literackie”. Pierwszy numer tego czasopisma wydany pod paryskim adresem nosi datę 17 marca 1940 r. A kiedy Francja stała się kolejnym celem ataku Hitlera w czerwcu 1940 r., w numerze 14/15 z 23 czerwca 1940 r. redakcja czasopisma zamieściła anons o poniższej treści:
"Ze względu na konieczność oszczędzania papieru, na terenie Francji poczynając od dn. 1 czerwca wydawnictwa periodyczne, stosownie do rozporządzenia władz, zmuszone są do zmniejszenia swojej objętości o połowę w stosunku do objętości w maju. W maju „Wiadomości Polskie …” wydały 24 strony druku, wobec tego w czerwcu mają prawo tylko da stron 12, czyli do trzech numerów 4-stranicowych. Z tego powodu numer niniejszy ukazuje się jako numer podwójny, a następny ukaże się nie za tydzień, ale za dwa tygodnie, tj. dn. 25 czerwca, z datą 30 czerwca. (…)"
Był to ostatni z numerów wydanych pod paryskim adresem. We Francji ukazało się czternaście numerów, łącznie z ostatnim, podwójnym o numeracji 14/15. Kolejny numer „Wiadomości …” (16/18) – potrójny - ukazał się z datą 14 lipca 1940 r. już z londyńskim adresem redakcji. Ostatni numer t czasopisma (7/205) ukazał się z datą 13 lutego 1944 r. Tym razem pismo przestało być wydawane z powodu restrykcji nałożonych przez rząd brytyjski (definitywne cofnięcie przydziału papieru, a wcześniej coraz częstsze ingerencje cenzorskie) ze względu na konsekwentnie reprezentowaną przez pismo antysowiecką linię polityczną. Ambasador sowiecki w Londynie żądał bowiem stanowczych działań ze strony rządu brytyjskiego w celu ukrócenia antysowieckiej propagandy, którego aliantem w wojnie przeciwko III Rzeszy Niemieckiej byli wszak Sowieci.
Kontynuację wydawania czasopisma podjął już po zakończeniu wojny zespół współpracowników redaktora Mieczysława Grydzewskiego. Pismo zaczęto wydawać w Londynie pod nazwą „Wiadomości”, poczynając od numeru 1 z 7 kwietnia 1946 r., aż do ostatniego numeru (nr 3/1816), datowanego marzec-kwiecień 1981 r.
W pierwszej z emigracyjnych odsłon „Wiadomości …”, czyli parysko-londyńskiej, opublikowane zostały opowiadania autorstwa Karola Zbyszewskiego z cyklu „Żołnierze. których znam”. A dokładniej, ukazały się one w edycji londyńskiej (lata 1940 – 1942). Cykl składał się z czterech opowiadań, czyli „Warszawiak” (ostatni numer w 1940 r.), „Poleszuk” (1941 r.) oraz „Podhalanin” i „Sandomierzanin” (odpowiednio luty i maj 1942 r.). Największy „rozgłos” wywołała publikacja „Poleszuka”, która spotkała się z ostrymi zarzutami zniesławiania żołnierzy Września, czyli tradycyjnie „szargania świętości i deptania narodowych ołtarzy”. Główny oskarżyciel w osobie Mariana Kukiela, generała (w stanie spoczynku) i historyka, zwrócił się do ówcześnie oficjalnego redaktora „Wiadomości …” , Zygmunta Nowakowskiego o zakaz cenzuralny na publikacje Karola Zbyszewskiego. Redaktor Zygmunt Nowakowski, znany z pryncypialnego stosowania zasady zawartej w haśle „Bóg, Honor, Ojczyzna”, czyli wyczulony na wszystkie niuanse w nutach patriotycznych, i który, jak złośliwi powiadali, w święta narodowe sypiał w kontuszu, uznał racje skarżącego i przez rok łamy „Wiadomości…” pozostawały zamknięte przed cyklem żołnierskich opowieści K. Zbyszewskiego.
Sprawa dotyczyła fragmentu opowiadania żołnierza-rezerwisty, który został zmobilizowany we wrześniu 1939 r. W opowiadaniu jego autor użył określenia „pułk” w odniesieniu do formacji, o której losach opowiadał ów żołnierz z Polesia (Poleszuk). Doprecyzował ponadto, iż chodziło o pułk stacjonujący w Łucku (w II RP - stolica woj. wołyńskiego). Gdyby K. Zbyszewski napisał był w miejsce nietrafnego i jakże w tym kontekście niefortunnego miana „pułk”, nazwę „kompania” albo „pluton”, sprawa nie nabrałaby wymiaru szargania narodowych świętości. W Łucku bowiem stacjonował na stałe 24 Pułk Piechoty, który miał zapisaną chwalebną historię walk we Wrześniu 1939 r. Natomiast w opublikowanym opowiadaniu jest mowa o tym, iż oficerowie (w domyśle pułku) pierwsi uciekli przed wrogiem, pozostawiając szeregowych żołnierzy samych sobie. Oczywiście, forma zbeletryzowanej opowieści nie jest zapisem kronikarskim, ale akurat dezynwoltura faktograficzna w kontekście świeżych wspomnień wojennych oraz utraty państwowości miała dużo drastyczniejszą wymowę, niż można sobie dziś to wyobrazić.
Przytaczam inkryminowane opowiadanie, w którym uwspółcześniono ortografię, składnię oraz stylistykę, a także sporadycznie zastępując określenia typu „tank” na czołg, pugilares na portfel itp. Dodano także przypisy w nawiasach kwadratowych. Natomiast omówiony fragment opowiadania zapisno kursywą, choć w tekście oryginalnym nie został w taki sposób wyróżniony.
*********
„POLESZUK”
( za: „Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie” Nr 3/1941 z 19.01.1941 r.)
Gdzie urodzony? – zapytał sierżant starszego strzelca Pawluka, spisując w Szkocji po raz enty ewidencję kompanii.
- W Wielkiej Bereżnicy.
- Znam tę wieś – wtrąciłem się - jest rozłożona wzdłuż długiej, bez końca drogi: piasek straszny, ludzie uprzejmi, cerkiew pośrodku, świetny kowal, kuźnia blisko sklepiku z wódką i kiełbasą.
Słup soli, który zastąpił Lotowi jego nieznośną żonę, był ruchliwym stworem, w porównaniu z Pawlukiem. Oniemiał ze zdumienia. Od czasu opuszczenia Polski nie spotkał nikogo, kto by znał jego wioskę zagubioną na Polesiu, jak podanie o urlop w sztabie dowództwa.
- Ty jak? ty skąd wiesz? ty kiedy tam byłeś?
- Byłem na motorze trzy lata temu
- Ach, to więc ty wtedy tak kląłeś!
I Pawluk opowiedział całą moją historię. W gorący, letni dzień motocyklista przepychał się przez piaszczystą drogę Bereżnicy. Wpadł w poślizg, wyrżnął w przydrożny kamień i urwał pedał. Zbiegli się ludzie, a motocyklista stoi nad motorem i klnie tak, że aż diaczek cmokał z zachwytu. Myśleli gospodarze, że to starosta jakiś – albo i sam wojewoda, - ale gdy go do kuźni zaprowadzili, gdy kowal Michajło w pół godziny pedał zeszwejsował – pokazało się że motocyklista nie dygnitarz żaden, ale swój chłop. Kupił litr wódki, łokieć kiełbasy, spił kowala i przygodnych gości, kawałów naopowiadał i odjechał. Rozochoceni zaś gospodarze pili dalej, aż policjantowi złamała się noga. Była o to sprawa sądowa, ale nie udowodniono, czyja kłonica tam zadziałała. A Nastka, córka sołtysa, też podobno wtedy zaszła w ciążę.
Złamany pedał wrył się zatem w kroniki Wielkiej Bereżnicy niczym nos Kleopatry w historię Rzymu.
[Bereżnica: w II RP wieś w powiecie stolińskim, województwo poleskie, przy ujściu Bereżanki do rzeki Horyń (Horyń - dopływ Prypeci); obecnie miejscowość na Ukrainie, rejon sarneński, powiat Dombrowica]
Pedał zbliżył mnie też z Pawlukiem.
- Czy Warszawa jest podobna do Paryża? – pytał.
-Hm, niezupełnie.
- A Lwów, Kraków?
- Jeszcze mniej.
- Ciekawe, jak też one wyglądają? Może jak Glasgow?
Pawluk zna w Polsce Stolin. Był też w Łucku. Poza tym nigdzie.
[Stolin; w II RP miasto powiatowe w woj. poleskim, poniżej 10 000 mieszkańców. Po II wojnie znalazł się na terytorium Białorusi.
Łuck – w II RP stolica województwa wołyńskiego. Po II wojnie włączony do terytorium Ukrainy]
Pierwszy raz w życiu jechał koleją – jako poborowy do wojska. Służbę odbył w Łucku i powrócił do Bereżnicy. Wojna we wrześniu 1939 przemyciła go wraz z pułkiem między większymi miastami, wypchnęła na Węgry.
[W Łucku stacjonował wówczas 24 pułk piechoty, który w swoim podstawowym składzie wziął aktywny udział w wojnie z Niemcami. W opisanych wspomnieniach chodziło zapewne o jakiś pododdział uformowany z rezerwistów, który nie zdążył wziąć udziału w głównych bojach kampanii wrześniowej, ale na pewno nie był to pułk]
O paszport i bilety wystarali mu się inni. No i pierwsze wielkie miasto jakie zobaczył w życiu – to Paryż.
- Piękniejszy od Stolina – przyznał.
- Nie błądziłeś w nim?
- I to jeszcze jak! U nas po chaszczach, moczarach, wśród rozwidleń rzeki – trafić na kładkę, to też sztuka. A jak nie trafisz, to buch w bagno. Zawsze przecież znalazłem drogę. A w tym Paryżu, choć sucho wszędzie, choć światła – ani rusz. Chodzę, chodzę – i wciąż na kwaterę wrócić nie mogę. Że też takie wielkie miasta ludzie budują!
- Będziesz miał co opowiadać, gdy wrócisz do domu.
- U nas we wsi paru starszych ludzi znało Kijów. Byli tam jeszcze za ruskich czasów. [czyli za czasów carskich, nie za sowieckich]. Ale w Paryżu? Nie śniło się żadnemu. Nie uwierzą mi. A ja nawet kartki z widokiem Paryża nie mam. Ot miasto! Ani jednego drewnianego domu w nim nie widziałem.
Zdumiewa Pawluka bogactwo Szkocji:
- Do kupy gnoju w polu przyjeżdża pan w kapeluszu, samochodem, wysiada i zaczyna widłami gnój rozrzucać. Myślałem, że on to tak po pijanemu, dla żartu, ale potem widzę, ze to tutaj normalne.
- Dobrze tu rolnikom, co?
- Pewnie; jednak takiej trawy jak u nas w stolińskiem, to nigdzie nie ma. Ani na Węgrzech, ani w Paryżu, ani tutaj w Szkocji. [patrz przypis dot. Stolina] Gładziutkie mają trawniki, cackają się z tą trawą niczym z dziewczyną – lecz gdzie jej do naszej. Nasze siano najlepsze na świecie. Jak go krowa zakosztuje, to potem na żadne inne patrzeć nie chce.
Godzinami może Pawluk opowiadać o swej wiosce, o tym jak ryby koszem łowił, jak nocami duszegubką pływał, jak zimą saniami siano zwoził.
[duszegubka (ros.) - mała wąska wywrotna łódka z płaskim dnem, wydrążona z całego pnia drzewa]
O wojnie Pawluk nie lubi mówić, choć jej widział więcej od niejednego dyplomowanego majora. Lecz czasem wyciągam go na wspomnienia.
- Coś zrobił Pawluk, gdyś pierwszy raz zobaczył natarcie czołgów?
- Zbaraniałem. W ciągu mej dwuletniej służby wojskowej nauczono mnie składać mundur w kostkę, salutować, meldować się, stać na warcie, maszerować z przytupem. Dwa razy były ćwiczenia z czołgiem. Stary, popsuty czołg stał na polu, nasza kompania na niego nacierała. Sierżant – instruktor wołał: „Zaś bagnetem w te śpary”! I jeśli któryś z chłopaków od razu trafił bagnetem w szczelinę przez którą patrzy kierowca czołgu – mógł w nagrodę iść nazajutrz do kuchni, zamiast na ćwiczenia. Tyle tylko mnie nauczyli. A we wrześniu od razu wyjechała na nas lawina czołgów. Kurz, łomot, chrzęst, ściana żelaza w tumanie pyłu siejąca ulewą kul. To gdzie tam „bagnetem w te śpary”. Cud, że skulony na dnie rowu, ocalałem. Zasępia się Pawluk tymi opowiadaniami. Później sami żołnierze wpadli na pomysł obrzucania czołgów butelkami z benzyną, kopania dołów i wypełniania ich granatami; i gdy udało się zniszczyć jakiś czołg nie meldowali o tym – bo nie było komu. Zdarzenie, które na Pawluku wywarło największe wrażenie i do którego zawsze powracał, wyglądało jak następuje:
- „Niemcy na nas szli. Wszyscy uciekli – i pułkownik, i majorzy, i kapitanowie, nawet podporucznicy gdzieś się zawieruszyli. Leży nas kilkudziesięciu żołnierzy na pagórku wzdłuż szosy – nie wiemy co robić. Czy też brać nogi za pas, czy czekać aż Niemcy bliżej podejdą i strzelać. Aż tu przybiega jakiś podchorąży, taki młodziutki, różowy, ładny chłopiec, i woła: „Będziemy się bronić koledzy, jeśli zginiemy to razem!”.Okopał się obok mnie w piasku, zarepetował karabin i pierwszy otworzył ogień. Wytrzymaliśmy tam jakąś godzinę – nagle podchorąży dostał kulę w samo czoło. Osunął się, spłaszczył bezwładnie na swym karabinie. A taki był młodziutki, pewnie i dwudziestu lat nie miał, taki śliczny. To teraz na każdego naszego podchorążaka patrzę zawsze z sympatią.”
Zżyma się Pawluk mówiąc o Niemcach, okropnie ich nienawidzi.
- Za co? Za tego chłopaka zabitego nad szosą?
- Wojna jest na to, by ludzie ginęli. Szkoda mi podchorążego, ale że Niemiec go zastrzelił, należało do porządku wojny. Bo widziałem straszniejszą rzecz; na polu pasły się krowy i niziutko nadleciał niemiecki samolot, który wystrzelał wszystkie te krowy. Bydlątka leżały we krwi pokotem, jak te niemowlęta pomordowane przez Heroda. Na wojnie strzelanie do siebie przez żołnierzy ma jakieś usprawiedliwienie, ale niewinne stworzenia bez potrzeby zabijać - może tylko zwierzę.
Gdy ktoś w kompanii koniecznie potrzebuje szylinga, gdy już wszyscy odmówią mu pożyczki – ostatnią portmonetką ratunku jest Pawluk. On zawsze ma i zawsze poratuje. Jedyną jego wadą jako wierzyciela jest, że domaga się później zwrotu.
- Skąd ty masz forsę? – dziwią się różne matoły.
Z oszczędności. Pawluk nie pije, nie chodzi do kina, ani na „Fish and chips”, pali dziennie tylko sześć ręcznie skręconych papierosów. Cały żołd, w czystych dobrze rozprostowanych papierkach chowa do portfela. I uśmiecha się na myśl, że uzbierał już 20 funtów. Tłumaczy mi:
- Przecież ja zarabiam teraz 120 złotych miesięcznie! To bardzo dużo. Nigdy w życiu tyle nie zarabiałem. Kto miesięcznie miał na Polesiu połowę tego, to już, ho, ho – był najlepszą partią w powiecie. Przymyka oczy Pawlak, twarz mu się rozjaśnia, gdy głośno marzy:
- Skończy się wojna za rok, wrócimy do Polski. Będę miał prawie 70 funtów, zaraz się zwolnię z wojska i do domu, do Bereżnicy. Kupię tę łąkę od Wasyla – wiesz - co przy drodze.
- Nie pamiętam.
- Jak to? Wzdłuż niej musiałeś jechać. Niemożliwe, żebyś nie zauważył – tam najlepsza trawa w całej Bereżnicy. No i rozejrzę się za żoną. Może Paraska, hladka dziewczyna, będzie jeszcze wolna, a może Marusia, sołtysowa córka, ech, albo i inna jaka, dziewcząt nie zabraknie.
Skąd ta pewność, że wróci, że Bereżnica stoi, że łąka będzie jeszcze istniała, że wojna się szczęśliwie skończy? Pawluk tylko macha na mnie lekceważąco ręką: - Ach, co ty tam wiesz? Tobie od myślenia, od tej nauki, od tych gazet, w głowie się pokręciło. Zobaczysz,
że będzie Polska, że wrócę, że będę miał dom, łąkę i żonę.
I Pawluk prędzej uwierzy, że jutro będzie dzień bez pobudki i zbiórki, niż że którakolwiek z tych wymarzonych rzeczy się nie ziści.
********
Zwracam uwagę, że zamieszczone opowiadanie zostało opublikowane kilka miesięcy przed atakiem wojsk niemieckich na Francję w 1941 roku.
Jacek Łukasik
28 października 20234
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz