1. Pytania o wybory w Polsce nie są łatwe, ponieważ od ankietowanego wymagają przyjęcia jakiejś określonej postawy. Pierwszą z możliwych określiłbym mianem “politologicznej” to znaczy niezaangażowanej – polegającej na nazwaniu pewnych zjawisk, stworzeniu jakiejś poręcznej hipotezy roboczej dla “momentu politycznego”, który się opisuje. Jednak zwykle nic praktycznego nie wynika z tego dla wyborcy, który w przeczytaną analizę z łatwością wpisuje swój ogląd sytuacji i oczekiwania. Ostatecznie to co powie “politolog” nie wprowadza żadnego porządku w świat odbiorcy, szczególnie tego, który swojego oglądu świata nie ma i tkwi w poczuciu zagubienia wśród spraw publicznych.
Wydawać by się mogło, że taki problem może rozwiązać postawa, nazwijmy ją, “filozofa”. “Filozof” może nam powiedzieć o zasadach – dobru wspólnym, trosce o państwo etc. Dzięki niemu nie poznajemy suchych reguł polityki demokratycznej i jej domniemanych zasad, ale świat wartości, którymi powinniśmy się kierować. Niestety jeśli przystawimy ucho w tym miejscu wszędzie usłyszymy podobne deklaracje – jedność, wolność, dobrobyt, sprawiedliwość. Bez wejścia w szczegóły żaden wyborca nie uzyska lepszego rozeznania w sytuacji dzięki “filozofowi”.
Zarówno “politolog” jak i “filozof” bardzo odpowiadają jednej z największych wad naszej politycznej egzystencji, a mianowicie tendencji do głoszenia apolityczności. Lubimy słuchać obu “typów” ponieważ nie wymagają mierzenia się z żadną konkretną wizją państwa, a pozwalają nam poprzestać na emocjach, które żywimy wobec poszczególnych osobowości sceny politycznej lub ugrupowań. Rozwińmy – apolityczność jest wadą z kilku powodów.
Po pierwsze: apolityczność to faktyczny brak zainteresowania, czy nawet poczucie obrzydzenia sprawami swojego państwa, narodu, a dalej (często bez świadomości – wynikającej z braku zainteresowania) obojętność na los miejsca, w którym się żyje – a także i na własny los.
Po drugie: apolityczność to pewnego rodzaju “pustosłowie” – szukanie pozapolitycznych sposobów na rozwiązanie spraw politycznych. Ktoś kto pozostaje pod wpływem “ducha apolityczności”, z łatwością w imię “wysokich wartości”, “zasad demokracji”, czy “modernizacji” będzie podążał z prądem aktualnych tendencji, np. obecnych w mediach głównego nurtu. Dotyczy to także wielu praktykujących polityków. Wynika to z faktu, że to co “wysokie” nie ma dla nich związku z tym co niskie. Nie znajduje swojego przełożenia.
Po trzecie: apolityczność to często, pewna forma uniku – objaw trudności zmierzenia się z faktem, że poważne potraktowanie przynależności do Kościoła i istnienia prawa naturalnego powinno mieć wpływ na nasze wybory polityczne. W skrajnej postaci to zwykła hipokryzja.
2. Dlatego też swoje stanowisko spróbuję wyrazić z pozycji “obywatela” czyli kogoś, kto przekonania, które wyznaje pragnie wcielać w życie, kto określa swoje stanowisko polityczne i stara się integralnie traktować swoją wiarę chrześcijańską i zaangażowanie polityczne.
Ideologią Platformy Obywatelskiej jest modernizacja kraju budowana wokół projektu Euro 2012, a celem, z często przytaczaną frazą Roberta Krasowskiego, ciepła woda w kranie i podróże autostradami, jako synonimy dobrobytu. Projekty te jednak, co możemy powiedzieć już dziś, na naszych oczach nie powiodły się w zadowalającym sensie. W zadowalającym ani dla rządzących, ani dla rządzonych. Sądzę, że u podstaw tych niepowodzeń leżą głębsze kłopoty naszego państwa, których obecnie rządzący nie zauważają. Nie da się bowiem zbudować silnego państwa, jeśli kształtowanie instytucji zastępuje się językiem public relations niejednokrotnie wietrzejącym szybciej niż bywa wypowiadany. Trzeba pamiętać, że dzisiejsza Polska instytucjonalnie została zbudowana na gruzach PRL i liberalnej ideologii importowanej z Europy, która w znacznym stopniu weszła w sojusz z pozostałościami dyktatury Jaruzelskiego. Polską tradycję państwową i narodową wyrzucono do kosza, a to ta właśnie tradycja uformowała wybitne pokolenia oporu zbrojnego i kulturalnego w wieku XX – łącznie z osobami kardynałów Wojtyły i Wyszyńskiego. O zachowanie cywilizacji chrześcijańskiej w Polsce dopominał się bardzo głośno w 1991 roku Jan Paweł II – jak wiadomo został w znacznej mierze wyśmiany.
Z wadliwego sposobu przywracania Rzeczpospolitej w 1989 roku wynika, że wiele instytucji publicznych w Polsce jest zwyczajnie nieudolnych i równocześnie znieprawionych praktyką ciągnącą się jeszcze z dawnego ustroju Polski Ludowej. Trudno sobie wyobrazić by takie instytucje mogły tworzyć podmiotowy i zintegrowany organizm. Przeszłość nieustannie nam ciąży – dla włodarzy PRL Polska była narzędziem prywatnego i partyjnego interesu. To podejście odziedziczyliśmy do dziś, a jego aktualizację usłyszeliśmy z ust kandydata na prezydenta – Marszałka Bronisława Komorowskiego: “O co chodzi? Państwo przecież jest domeną zdobywców władzy”. To znaczy, że wedle jednego z liderów Platformy Obywatelskiej władza, państwo i los narodu jest sprawą prywatnego posiadania, osobistego powodzenia rządzących i ich chwały. Warto przypomnieć, że słowo Rzeczpospolita znaczy coś innego niż wyobraża sobie Marszałek – oznacza “rzecz wspólną”, w której władza ma charakter służby.
Hedonistyczne podejście do funkcji władzy jest przykrywane przez sztab Komorowskiego PR-owymi knotami, które szczególnie powinni zapamiętać sobie wyborcy katoliccy: “Ja zawsze będę za życiem! Dlatego byłem przeciw karze śmierci, przeciw aborcji, a teraz jestem za in vitro!”
Zamiast wchodzenia w tradycję polskiej polityczności, praktyka Komorowskiego zapowiada nam tylko coraz głębsze wchodzenie w grząskie tereny polskiego postkomunizmu, uwłaszczania się na tym, co należy do wszystkich. Słabe instytucje i uformowani przez nie słabi ludzie nie są dobrą prognozą dla Polski.
3. Wiele osób pokładało nadzieję, że postkomunistyczne myślenie uda nam się odrzucić dzięki inicjatywie Prawa i Sprawiedliwości, które, razem z Platformą Obywatelską, przejmowało władzę w Polsce w 2005 roku. Drogę późniejszego rozczarowania ogłoszonymi wtedy projektami znamy dobrze. Chodzi choćby o odrzucenie przez Jarosława Kaczyńskiego propozycji poprawki, która miała umocnić ochronę życia w Polsce. W ten sposób lider partii deklarującej kurs patriotyczny w polskiej polityce, odrzucił to, co w polskiej tradycji (od I Rzeczpospolitej) było naprawdę ważne – budowanie cywilizacji chrześcijańskiej i państwa, które poprzez swoje sprawiedliwe i chroniące godność człowieka konstytucje i ustawy, rozpoznaje Boga. Jeśli ktoś nie wierzy niech spojrzy do preambuły konstytucji, z której jesteśmy dumni wszyscy – Konstytucji 3 maja…
Ostatnie wydarzenia – od katastrofy smoleńskiej – pokazują, że Jarosław Kaczyński także działa w kluczu postkomunistycznej frakcyjności (czy nie frakcyjność zgubiła dawną Rzeczpospolitą i czy nie jej właśnie najbardziej obawiali się amerykańscy Federaliści debatujący o ustroju dla swojego państwa?), a jego deklaracje, mówiące że jest jedynym prawicowym kandydatem należą także do PR-owego pustosłowia. Od 10 kwietnia możemy zaobserwować kształtowanie się specyficznej narracji politycznej wokół kandydata Prawa i Sprawiedliwości. Śmierć Prezydenta Kaczyńskiego, która była niewątpliwie doświadczeniem całego narodu szybko przerodziła się w narrację polityczną “mistyki trumien” wyrażoną w micie “jednego kandydata prawicy” cementującym środowiska antyplatformerskie. Tą drogą zasugerowano, że cała prawa strona sceny politycznej uległa “resetowi” – rzeczywistych różnic światopoglądowych dziś już nie ma, a każdy kto, poza Kaczyńskim, ogłasza niezależność jest rozłamodawcą (znamiennym efektem tej narracji PiSu było zdanie, które Joanna Lichocka wypowiedziała do Marka Jurka w przeprowadzanym przez nią wywiadzie telewizyjnym: “Nie mogę uwierzyć, że ma Pan inne poglądy niż Jarosław Kaczyński”).
Równocześnie kolejne wywiady i wypowiedzi kandydata Prawa i Sprawiedliwości wskazują na jego upodabnianie się w sferze postulatów politycznych do Bronisława Komorowskiego. Spójrzmy – obojętność na sprawę ochrony życia i cywilizacji chrześcijańskiej (bardzo wymowne wypowiedzi Zofii Romaszewskiej kandydatki PiSu na stanowisko Rzecznika w sprawie legalizacji związków homoseksualnych), poparcie dla traktatu lizbońskiego, poparcie wejścia do strefy euro, nacisk na wątki modernizacyjne, wycofanie się z projektów reformy państwa i jego dekomunizacji (nie tylko w wymiarze ludzkim, ale także instytucjonalno-prawnym). To, co pozostało z idei republikańskiego PiSu z roku 2005 to być może większa dbałość o pamięć historyczną Polaków i odrębność polskiej opinii w stosunkach międzynarodowych (ale już nie na poziomie pryncypiów religijnych, cywilizacyjnych i moralnych, przykładem może być milczenie Kaczyńskiego w sprawie werdyktu Europejskiego Trybunału Praw Człowieka przeciwko obecności krzyży w szkołach, który to werdykt skrytykowało kilka państw unijnych). Nawet jeśli wiele z kampanijnych deklaracji ma charakter strategiczny, to poświęcanie zasadniczych dotychczas postulatów dla wizerunku niszczy wiarygodność. Czy wszystkie dotychczasowe projekty mające reformować Polskę, nie były tylko czysto werbalnym uwodzeniem?
4. Wobec powyższego kandydaci PO-PiS, moim zdaniem, nie są do zaakceptowania dla opinii katolickiej – wyraził to zupełnie niedawno arcybiskup Michalik opowiadając się za kandydaturą Marka Jurka. Owszem, wyraźnie jeden z “dużych” kandydatów jest dla mnie mniej odległy, ale jedynie mniej odległy, a nie – bardziej bliski. Jeśliby chcieć znaleźć kandydata, który spełni wymogi polskiego interesu publicznego, a także zalecanej przez Kościół, ustami papieża, “spójności eucharystycznej” (adhortacja Sacramentum Caritatis) w życiu politycznym, pozostaje właściwie jeden. Pierwsza tura wyborów prezydenckich będzie czasem, by głosować sumieniem. Druga – wyborem mniejszego zła. Nie słuchajmy grających na naszych lękach PR-owców, ani złudnych emocji – wybierajmy tak, aby opinia katolicka mogła być jasnym znakiem na polskiej scenie politycznej.
Tomasz Rowiński: www.pismo.christianitas.pl
23 czerwca 2010
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz